Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ręce o żelazny drążek, obnażone jej ramiona blado przeświecały w mroku.
Starałem się uniknąć jej wzroku. Brzydziłem się jej natrętnego śmiechu i tej woskowej twarzy jakby drewnianego konia. Czułem, że dziewczyna ta musi mieć gąbczaste białe ciało, jak axolotl, którego kiedyś widziałem u ptasznika w klatce z salamandrą.
Rzęsy rudowłosych są dla mnie tak wstrętne, jak królicze. Otworzyłem prędko i zamknąłem drzwi za sobą. — Ze swego okna mogłem obserwować tandeciarza Arona Wassertruma: stał przed sklepem. Podpierał się o wejście ciemnego sklepienia, i kleszczami obcinał paznokcie u rąk. Czy rudowłosa Rozyna była jego córką czy siostrzenicą? Nie było między nimi najmniejszego podobieństwa.
Pośród żydowskich twarzy, które widuję codziennie, wynurzające się w Kogucim zaułku ściśle mogę rozróżnić rozmaite plemiona, które, mimo blizkie pokrewieństwo poszczególnych jednostek, nie tak łatwo się zacierają, podobnie, jak oliwa z wodą się nie miesza. Nie można tu powiedzieć: to są bracia, albo ojciec i syn. Ten jest tego plemienia, ów innego: to jest wszystko co się da wyczytać z rysów twarzy. Udowodniłbym to nawet, gdyby Rozyna była podobną do tandeciarza. Te plemiona żywiły względem siebie wzajemny utajony wstręt i obrzydzenie, które również łamały łączność ciasnych związków krwi, lecz nakazywały trzymać je w ukryciu przed światem zewnętrznym, tak jak strzeże się niebezpiecznej tajemnicy. Nikt nie mógł ich przejrzyć, i w tej solidarności równali się oni ślepcom, pełnym nienawiści, którzy się przywiązali do brudem przesiąkniętego sznura. Jeden obojgiem pięści, inny pomimo woli, tylko jednym palcem, lecz wszyscy ogarnięci zabobonną trwogą, że musieliby zginąć, gdyby opuścili wspólną podporę i odłączą się od pozostałych.