Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



DZIEŃ.

Wówczas znalazłem się nagle w ponurem podwórzu i naprzeciwko poprzez czerwony łuk bramy, ujrzałem po tej stronie ciasnej brudnej ulicy, żydowskiego tandeciarza, opartego o sklep, którego ściany były poobwieszane szeregiem starych żelaznych rupieci, połamanych narzędzi, zardzewiałych strzemion i łyżew i wielu innych zamarłych rzeczy. —
Ten obraz miał w sobie nużącą jednostajność, cechującą wszystkie takie wrażenia, które codziennie tak często, jak kramarz domokrążny, przestępują próg naszych spostrzeżeń, i nie budzą we mnie ani ciekawości ani zadziwienia. Miałem poczucie, że od dłuższego już czasu byłem w tej okolicy, jak u siebie. I to poczucie mimo sprzeczności z tem, co spostrzegłem jeszcze przed chwilą i jak się tu dostałem, nie pozostawia we mnie żadnego głębszego wrażenia. Musiałem już kiedyś słyszeć, albo czytać o dziwnem porównaniu kamienia z kawałem słoniny; wpadło mi to nagle do głowy, gdy po wydeptanych stopniach dotarłem do swego pokoju, i dzięki ich zatłuszczonemu wyglądowi w nieokreślony sposób zacząłem myśleć nad słoninowym wyglądem kamiennych stopni.
Wtem usłyszałem odgłos kroków przebiegających nademną po górnych schodach; doszedłszy zaś do drzwi swego pokoju, spostrzegłem, że była to czternastoletnia rudowłosa Rozyna, córka tandeciarza Arona Wassertruma.
Musiałem przejść koło niej, ona zaś stała plecami oparta o poręcz schodów i pożądliwie pochylała się w tył. Dla podtrzymania się oparła brudne