Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/478

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i zdają zachwycać własną zręcznością, to ptaki białe, szare, oczy ich rozszerzone, chciwe, dzikie, a dzióby otwarte, ostre, krzywe, gotowe kąsać, szarpać i pić krew.
A dalej, nim zmierzch zapadnie widać lufy armat starych bateryi dolnej, przy deszczu błyszczą one jasno, a krople dudniące po ich spiżu — wydzwaniają donośne melodye jakieś bez końca.
Fale tłuką o skały, piana tryska w górę, morze się złości i ryczy.
Deszcz pada tłumiąc monotonią swą tamte dzikie pogłosy.
Gdy się uciszy trochę, słychać śmiechy żołnierzy na strażnicy.
Więzień jest sam, skończył pracę, złożył pióro.... Ach jakże daleko teraz odeń młodość, owa wycieczka z Nizzy do Bordighery, ggzie te palmy, stojące u drogi, kąpiące się w słońcu... gdzie to wszystko?

CCXXXI.

Tymczasem nadeszła pora opuszczenia fortu, dnia 12 grudnia przyszedł roskaz przeniesienia. I Blanqui, po 5 miesiącach i 18 dniach pobytu, odchodzi o tej samej porze co przybył, po północy, w podobnej nawet do tamtej łódce. Wśród rzęsistego deszczu posuwają się w górę rzeki, łódka niema pokładu, ni nakrycia. Starzec przemoknięty, drżący wsiąść musi do powozu i jechać do Morlaix“, stamtąd zaś znów koleją do Wersalu, gdzie nie przebrawszy się nawet, przybywa o trzeciej rano drugiego dnia. Ze stacyi w Wersalu, do więzienia przy rue Saint Pierre musi mimo zmęczenia i zimna iść piechotą. Tam to dopiero pozwolono mu przez kraty,