Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/393

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niehybnie współczesnym, że znikły oddalę czasu i że cudem jakimś przenosi się człowiek w ową epokę gdy był „Terror“ i „Ojczyzna w niebezpieczeństwie“ kiedy się działy cuda obrony narodowej. Zdało się iż się muszą powtórzyć w latach siedmdziesiątych. Fantazowałem tak wówczas, pozwalałem sobie na taki zbytek i jeno ciosy przeznaczenia, ciągłe zjawy oczywistości twardej mąciły marzenia o czynie.
Pamiętam więcej jeszcze przejawów życia ulicy. Były to długie, niezmiernie długie postoje, wielkie oczekiwania, na które każdy wówczas, doprawdy nie wiadomo czemu, był skazany. Na porcyę chleba i mięsa długo, bardzo długo trzeba się było czaić u drzwi rzeźni, piekarni, czasem w mroczną, zimną noc, czasem przed świtem. Stały tak dzieci, stały kobiety pokornie, cicho, a przecież to im najbardziej dawał się we znaki niedostatek, ta tragedya, której winne było łajdactwo, czy głupota rządowców, najbardziej było to ich tragedyą, największymi byli nędzarzam i, bo maryonetkam i w rękach ludzi, co nic nie czuli, co jak trupy były poruszane siłą pychy i chciwości.
A wszyscy, wszyscy ci nieruchom i pod sklepami i ci gestykulujący po bulwarach, wszyscy mówili jedno, wszyscy żywili jedną nadzieję, wieczyście, w kółko powtarzaną, że rząd nie ustąpi, że tak będą co dnia, przez tygodnie i miesiące wystawać tutaj wszyscy, byle dostać kawałek lichej koniny i suchara wojskowego, że póty będą inni walczyć, aż armia prowincyonalna się zgromadzi, przebije przez pierścień oblężniczy i wraz z załogą Paryża rozprószy wojska niemieckie. To był temat ulubiony i niewyczerpany wszystkich, a oczy połyskiwały, gdy to mówiono. To samo przekonanie mieli