Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spania przy otwartych oknach, bez względu na porą roku, wiedział doskonale, że nawet najżyczliwsi mu współwięźniowie uważają go, za najdziwniejsze dzikie zwierzą, jakie kiedykolwiek siedziało zamknięte w klatce, to też nic dziwnego, że kłuty, jak oszczepami, spojrzeniami tych wszystkich ciekawskich, przybrał raz na zawsze pozą nieruchomą, pogardliwą lwa drażnionego przez uliczników, a jeno w oczach, z pod brwi ściągniętej łyskało czasem bezgłośnie.

CXXXIII.

Nie ulega wątpliwości, że Blanqui przesadzał, że nadmiernie odciął się od ludzi, odstręczał zgoła niepotrzebnie wielu, których wspólność celów i pragnień pociągała ku niemu, onieśmielał do reszty płochliwych, zmuszał do odwrotu niezręcznych i mylił się często, biorąc szczere i gorące uczucia, za napastliwość ordynarną. Wszystko to prawda. Co więcej, odsuwał od siebie współpracowników i sprzymierzeńców o wysokich zdolnościach umysłowych, a potem, z konieczności przyjmował do pomocy ludzi marnych. To nie ulega żadnej wątpliwości i to stało się dlań fatalnem. Mylił się łatwo, bo żył ciągle zmiennemi wspomnieniami, rozczarowaniem i zwątpieniem. Zraniono go boleśnie, nawet śmiertelnie, otoczono ciągiem podejrzeniem. Żył tedy z ową raną nieuleczalną, dumny, samotny i cóż dziwnego, ze nie chciał schodzić do ludzi i prosić o popularność. Cóż dziwnego, że odstręczała go sama nawet łatwość.
Ale mimo, że zdawał się obojętnym na wszystko, doznawał pewnej radości, widząc jak garną się ku memu serca i umysły, jak charakterem swym i samotniczem