Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kraść się około dwu posterunków reflektorowych, wreszcie, na mur forteczny otaczający zakład karny, najeżony tłuczonem szkłem zarzuciwszy okrycia, wydobyć się na wolność. Wszystko poszło gładko. Wnet znaleźli się poza więzieniem. Ale zagrodziły im drogę mury fortecy i szkarpy obwarowań. Nie wiedzieli, iż od wewnątrz prowadzą na szczyt wygodne schody, czy nie mogli w ciemności doszukać się ich, dość, że napróbowawszy się daremnie zarzucić na mur linki z hakami, poczęli wdzierać się na mury przy pomocy scyzoryków i kawałków drzewa, które, niby stopnie wbijali w szczeliny kamieni ciosowych. Namęczyli się nie mało, ale za to niebawem ze szczytu dojrzeli światło latarni morskiej w Bangor. Zejście na dół nie przedstawiało już wielkich trudności. Spuścili się po linach swoich, znaleźli na zewnątrz cytadeli, minęli rząd armat, przekroczyli jednę, potem drugą fosę i w końcu omijając miasteczko poszli ku morzu. Odetchnęli, roztaczało się wokół szczere pole, a morze nęciło obietnicą wolności.

CXVII.

Ciepły wiatr powiał, mgła znikła, ale deszcz padać nie przestawał. Zbliżali się zwolna ku portowi. Tam zaczynała się ich właściwa droga, wiodła z przystani prosto na południe, za obręb wód francuskich. Wyszedłszy z „pałacu“ musieli przebyć wyspę w całej jej szerokości, by się dostać do latarni morskiej. Minęli jednę jeszcze fabrykę sardynek, nowy rów i kilka domów, stojących na uboczu, których okna i drzwi zwrócone były w pole, a tyły wychodziły na drogę. Potem czekała ich jeszcze droga przez Cosquet, małą wioskę, mającą mniej więcej