Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nudzi się, i nie znajduje na te nudy lekarstwa, zapada więc w bezwład, który jednakże przerywają nagłe wybuchy gniewu. Przez ciąg kilku dni więzień nie porusza się niemal, nie odzywa się wcale, aż nagle posłyszane słowo, szmer, myśl nagła wyzwalają w nim szalony poryw złości. Zajęcie jakie sobie niektórzy umieją stworzyć nie wystarcza, wystarczyć nie może.
Od dnia, w którym zostało uczynione odkrycie, że powietrzem kaźni oddychać trudno, i za mało w niej miejsca dla ruchu, nostalgia za wichrami i bezkresnym obszarem owładnęła duszę, począł się okres walki. Gorączkowe wypieki zjawiają się na twarzy więźnia, w gardle czuje on skurcz ustawiczny, a spazmatyczne kontrakcye są tak silne, że budzą ze snu. Skazaniec zrywa się z krzykiem, zda mu się, że się dusi, ręce i nogi ma rozpalone, a w całem ciele czuje strzykanie i jakby kłucie tysięcy szpilek. Próbuje się bronić, nie chce dać się opanować złemu, więc zaczyna biegać od ściany do ściany, potrącając to stół, to krzesło, ociera się o mur chwyta rękami i szarpie kratę. Trwa to przez chwilę i zda się, już, że pomogło, ale gdy jeno więzień stanie spokojnie, uczuwa nagle niezmierny jakiś ciężar. Zdaje mu się, że ma u rąk i nóg ogromne żelazne kłody, czy łańcuchy, pod brzemieniem których upaść musi.

LIII.

Bunt, choroba, szaleństwo, oto etapy, oto gospody na owej smutnej drodze życia, którą wpółumarły, obrabowany z nadziei skazaniec wlec się musi aż do śmierci. W Mont niebawem poczęli się buntować więźniowie, stawiać opór klucznikom. Krzyki rozległy się w długich,