Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
LI.

Na murach ironicznie rozrzucono kwiaty, a twarze ludzkie okrywa maska obłudy. Grzeczność i dobroduszność zewnątrz, a w duszach rutyna urzędnicza. Dusze to zimne, nie znające litości. Dyrektor Theurrier pochodzi z zamożnej mieszczańskiej rodziny o przekonaniach orleanistycznych, której członkowie byli zwolennikami hrabiego Montalivet. Człowieczek to gruby, rzucający miodowe słówka, pełen dyskrecyi i umiarkowania, wybornie udający, że interesują go żywo skargi i zażalenia więźniów. Ale to są pozory. Naprawdę, był podejrzliwym, napastliwym, wymagającym, znudzonym i nudy owe, nieodłączone od stanowiska dyrektora cytadeli w Mont-Saint-Michel, popychały go nieraz do poszukiwania wyrafinowanych rozrywek. Wtedy stawał się nagle okrutnym i uczuwał nieprzezwyciężoną skłonność do torturowania więźniów. Drugą osobistością wybitną był spowiednik więzienny Lecourt. Był to człowiek bez wszelkich aspiracyi duchowych, i dla zabicia czasu zajmował się po całych dniach ślusarstwem, a także brał udział w każdej przebudówce, każdej robocie murarskiej, wogóle gdzie coś zmieniano i przerabiano, musiał wystąpić z radą i pomocą. Kompletu dopełniał inspektor Gaujoux, będący jeno brutalnym wyrazem perfidyi dyrektora, lekarz, dla porządku, od oka zapisujący więźniom leki, i dwu klnących, bijących, popychających starszych kluczników. Wszyscy ci ludzie pobrzękujący kluczami, otwierający drzwi cel, wnoszący jedzenie, wałęsający się, podglądający, wymyślający bezbronnym, zachowywali się jakby byli nadzorcami politycznej menażeryi, rewolucyjnego muzeum, zmuszonymi do dbania