Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po schodkach jedynej stromej uliczki, którą ściskały tak wysokie mury, że jeno wspiąwszy się na palce, mógł zobaczyć ruchome piaski poprzecinane wąskimi paskami wody, to wsiąkającej w ziemią, to znowu zjawiającej się wraz z nową falą co się rozbiła na brzegu. Prócz tego dojrzeć mógł jeszcze jeno ruinę położoną na północ. Wysoko stercząca na skale jak Mont-Saint-Michel, ruina Tombolaine była trupem warowni, pustką niezamieszkałą, osadzoną przed wiekami na bloku wapiennym, dziś przeżartym przez fale, okrytym mchami i złożem startych na proch muszel. Wszystko zjawiło się więźniowi jak przy świetle błyskawicy, przemknęło, niby wizya przez duszą, w następnej chwili stał już u wieży Klaudyi, na przeciw bramy otwartej, niby czarna paszcza, szczerzącej zęby żelaznej bramy. Miał jeszcze czas pobieżnie zmierzyć oczyma wysokość fasady opactwa i grubość murów. Mało obchodziła go architektura, i teraz na tą bastyllę patrzył ze złością i pogardą, a w duszy uczuł dawną nienawiść do gotyku, który był mu zawsze wyobrażeniem ucisku i niewoli. Nie cierpiał go na równi z romantyzmem, upatrując w nim jeno nawrót do kultu czasów złych, czasów cierpienia.

XLIII.

Poddał się z musu całemu ceremoniałowi administracyjnemu, został wpisany do ksiąg, wszedł niejako do inwentarza kamiennego grobowca i wreszcie odbywszy długą procesyą, znalazł się w małej kaźni, „przybytku wieczystego wygnania“. Niesłychaną musiał przejść ilość schodów zimnych i stromych, minąć sklepiste przejścia i krużganki, prowadzono go przez podwórza, gdzie ze