Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pod niebo, gdy wszystko legło nizko przy ziemi i zda się cierpieć przez samotność swą i te męczarnie, które kryje w swem łonie. Teraz widać go coraz lepiej. Zda się, iż idzie naprzeciw więźniom i wita twardem, żelaznem spojrzeniem. Twarz jego, jakby ze stali pordzewiałej, pokryta zmarszczkami, bliznami. Nie widać na niej oczu. Jest to twór ślepy, uosobienie goryczy jakiejś bezbrzeżnej, która nie dozwala mu śmiać się już, ni płakać. Zgrzybiał w rozgoryczeniu i stępiał na wszystko.

XLII.

Grube, szare mury odpychają brutalnie od fortu, domy wąskich uliczek, co nie mają snadź miejsca, i ogrody wspinające się tarasami. Wioska zresztą nędzna, z trudnością jakby trzyma się na oślizłych skałach. Domki wyglądają jakby się kuliły ze strachu, inne niby do skoku, jakby chciały wyrwać się stąd i uciec. Ale despotycznie nakrywa je cieniem swym, ogromny gmach opactwa i teroryzuje. Kościół ten, forteca, pałac i monaster silnie zespolone ze skałami, wyrastają z nich. Świadome swych praw, na feudalizmie i religii opartych, szeroko się rozpościerają, grubemi ramionami murów, spychając w morze wszystko co późniejsze. Może wysokie gmachy kamienne oczom nieuprzedzonego objawiłyby także rozmodlenie, mistyczne zapatrzenie się w niebo. Bo wybiegają daleko od ziemi, spieszno im uciec gdzieś wysoko w chmury i mgłę tajemniczą, gdzie niema trzęsawisk, błotnych zalewów morskich. Ale Blanqui od pierwszej chwili widzi w tym gnieździe skalnem jeno więzienie, pełne okropnych skrytek, podziemnych katakumb. Wysiadł i wraz z innymi poprowadzono go w górę