Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o nic się gniewać... w dodatku stara przyjaźń, upoważniająca do bardzo poufałego stosunku, wszystko to nieraz rozjadało mu duszę.
Czuł, jak zwija się w nim jakiś kłębek złych i podejrzliwych myśli, który obawiał się rozsnuwać wyobraźnią, a który w nim nabrzmiał, jak bolesny wrzód.
Tymczasem na peronie zaroiło się od tragarzy, ukazały się dwie płonące, jak oczy potwora, latarnie i, sapiąc, wpadł pociąg. Stefan począł biegać od okna do okna tam i z powrotem; czasem zdawało mu się, że mignął jej kapelusz, pędził w tę stronę i, poznawszy omyłkę, zawracał.
Wysiadali tłumnie pasażerowie, opustoszały wagony, wreszcie opróżnił się peron i tylko jakiś człowiek z latarką począł młotkiem na długim trzonku uderzać po osiach, a w dźwięku tym stękały mu ciężko wyrazy: — Niema, niema, niema, niema!
— Nie przyjechała! — w nagłem obezwładnieniu całej istoty poczuł tłukącą