Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tów. No, teraz jedźmy grzebać smutki — dodała.
A gdy znaleźli się na cichej niebieskiej fali, poczęła sypać kwiaty na wodę i mówić:
— Tońcie na wieki wraz ze smutkiem naszego kochania. Niech smutki mego Stefa usną na kwiatach, a jeśli się ockną, niech zmartwychwstaną w wieńcach poezyi. — Rzuciła ostatni.
A on rzekł wzruszony:
— A gdzież dla mnie kwiat?.
— Niema już — rozłożyła bezradnie ręce.
— Masz najcudniejszy, purpurowy, słodki, świeży, ożywczej rosy pełen — objął ją i pocałował w rozchylone usta.
Lili drżała w jego objęciach, wreszcie wyrwała się gwałtownie i kazała zawrócić ku miastu.
Patrząc na jej zwieszoną smutnie głowę, na zasłonięte do pół oczu zwichrzoną grzywką czoło, Stefan poczuł się trochę źle i nieswojo.
— O czem myślisz? — zdobył się