Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wana widocznie. Świda począł ją gwałtownie całować po rękach i oczach.
Pozwalała; zerwała się raptem i drżącemi z cierpienia ustami wymówiła żałośnie:
— Nie, z wami niepodobna się nigdy rozgadać od serca i do końca. Proszę cię o jedno, zrób to dla mnie: wyjedź, nim on wróci. Wam i mnie niezwykle ciężko teraz być razem. Jedź choćby jutro; chciałabym, by cię nie zastał.
— Gniewasz się — ochłonął Świda.
— Nie, nie! śpij kotuś spokojnie, a jutro wracaj do siebie i pisz ślicznie, jak umiesz... Przyjadę poprzekreślać ci wszystkie Ł, kropki nad i popostawiać, dopełnić brakujących liter, niewyraźne na czysto przepisać, być korektorką i zarazem pierwszą, szczęśliwą czytelniczką — pocałowała go w czoło i wyszła.
Nazajutrz zbudził Świdę kelner z tacą, na której stała herbata, nasmarowane masłem bułeczki, sól i obrane rzodkiewki, które tak lubił — naszykowane przez Lili śniadanie.