Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzał we mnie serdecznej tęsknoty w tych dziedzinach duszy, które są jego, któremi on jedynie włada i które przy nim tylko rozkwitać mogą... Brunonie, jedź koniecznie... jedź! — i w oczach jej błysnęły gorące łzy.
— To jest bez sensu, ja tego nie rozumiem... to można istotnie oszaleć... No, nie płacz... jadę, jadę — dodał prawie z gniewem — ale pierwszym statkiem powrócę...
— Dziękuję ci — ścisnęła mu ciepło dłoń Lili i z niewystygłemi jeszcze łzami, podchodząc do stolika, rzekła:
— Stef, zaczekaj tu na nas, pójdę spakować Brunonowi walizkę, na kilka dni wyjeżdża, ja zostaję dla ciebie. Proszę nie patrzeć tak śmiertelnie smutnemi oczyma, bo mnie to boli... Do widzenia tymczasem — skinęła mu wdzięcznie głową, podała Brunonowi rękę i znikła w tłumie.
Świda siedział chwilę, jak osłupiały, potem doznał silnego zawrotu głowy, i nagle, podniosła się w nim fala tkliwych