Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ten miraż miasta i cicha woda niosły mu ukojenie, zanikał ból, duszę otulał smutek, z początku ciężki, jak całuny sukna, które z biegiem czasu stawały się lekkie, jak muśliny, wreszcie tak delikatne, jak welony, przez które poczynał jaśniej patrzeć na świat.
Odzyskiwały dawny urok znajome ulice, a zwłaszcza owe ciasne zaułki — rdzenne gniazda miejscowej ludności, gdzie wrzała praca przy nieustannem pogwizdywaniu lub śpiewie tego ludu, co, jak świegotliwy ptak, lubi słyszeć swój głos.
Nosił zawsze w kieszeniach od kamizelki trochę soldów, które chętnie rzucał fikającym przed nim koziołki malcom o czarnych czuprynach, ogorzałych twarzach, roziskrzonych, jak gorejące węgielki, oczach.
Od czasu do czasu zachodził do „Ridotto“, ludowego „Variété“, gdzie, pomimo licznych napisów: „nie wolno tworzyć chóru“, canzonecistka właściwie poczynała piosenkę, a potem poruszała