Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnąć z powrotem. Kiedyś jednak natknął się w wązkiej ulicy na nieznajomą. Trącona niechcący, obróciła się na pięcie i ze słowami: — Idziemy! — wzięła go pod rękę i, przycisnąwszy kilkakrotnie łokieć do sprężystej piersi, puściła go i poszła przodem.
Świda szedł krok w krok, zagasły zupełnie, tak jak przybłąkany pies, który zgubił pana i idzie za pierwszym napotkanym przechodniem.
Przed samą jednak czeluścią bramy, w której znikła, zatrzymał się.
— No! — usłyszał z ciemności jej dość świeży głos, a wkrótce ukazała się sama.
— Nie bój się, schodów niema — ujęła go za rękę i wówczas Świda poczuł w dłoni zimno obrączki.
Wzdrygnął się cały.
— Co tobie?
— Słuchaj... ja pójdę — z trudem zdobył się na kilka wyrazów i odwrócił się gwałtownie.
— Waryat! — usłyszał za sobą ziry-