Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Za długo leżałam — wyszeptała po chwili z oczyma pełnemi łez, potem popatrzała na nich, i widząc, jak są szczerze wzruszeni i istotnie blizcy sobie w tej chwili, poczęła ich ściskać kolejno i powtarzać:
— Brunon, Stef, Stef, Brunon... kocham was, jak nigdy, jak nikt nie kochał na świecie, i będę kochała wiecznie: i tu, na ziemi, i tam, po śmierci.
Jesteście mi teraz, jak jeden, złączeni w mem sercu i świadomości w całość...
Widzę — ciągnęła, jak w malignie — na barkach twych, Brunonie, skrzydła Stefana, na rękach Stefana twoje mocne, wykonawcze dłonie, widzę was idących ku mnie w bratnim uścisku, wychylam się całem sercem ku wam. Co za szczęście!...
I rozpłakała się, jak dziecko.
Całowała ich twarze pochylone troskliwie nad sobą i gładziła ich włosy, a oni, rozrzewnieni jej tkliwością, czuli się zbratani z nią i z sobą.
Po kolacyi gawędzili tak swobodnie,