Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwrócił się w kierunku chaty starej Bachisii i krzyczał jeszcze głośniej:
— Giovanna! Giovanna!
Ta ukazała się na progu chaty i zaczęła leniwym krokiem przechodzić przez placyk. W miarę jak się zbliżała, twarz jej przybierała wyraz coraz większego zniechęcenia i obrzydzenia. Doszedłszy do mężczyzn, spojrzała na nich wzgardliwie i niechętnie. Jakób zaśmiał się, a Bronta poczerwieniał ze złości.
— Co ci, porwały cię kolki! — zawołał.
— Gniewa się może, żeśmy się spóźnili — zauważył Jakób.
Bronta przygryzł sobie usta. Gniew go opadał tak, jak i opanowywał, bez racyi.
Ecco... obciąłem cię prędzej mieć przy sobie — marmotał do żony — coś tam robiła u swej matki? Był kto?
— Któżby mógłby być u nas? — odparł z goryczą.
— Ha! kto wie! mógłby się znaleźć przypadkiem święty Konstanty — zaśmiał się złośliwie Jakób.
— Co? czyście niby nigdy nie widzieli świętego Konstantego? Waryat ten Izydor miewa z nim jakoby częste schadzki, nad rzeczką, kędy wyławia pijawki.
— Milczże — upominała go stara matka. — Niepotrzebnie bąki tu zbijasz, a tam w pasiece nie