Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słuchaj! — przerwał mu Izydor — nakarmiłeś mnie dziś, a teraz na funty bierzesz starego. To się nie godzi; daj mi spokój.
Jakób popatrzył na niego i roześmiał się.
— A no! idźmy! Wypijemy jeszcze.
Wyszli i Jakób skierował kroki ku karczmie, ale Izydor iść tam nie chciał i poszedł do kościoła.
W karczmie Jakób spotkał się ze swym gospodarzem. Bronta grał w mora, zaciskając pięści, klnąc, to znów wywołując głośno numery.
Około piątej, to jest właśnie w chwili, gdy się miała rozpocząć procesya, wszyscy byli już pijani, Jakób więcej niż inni, to też uczepił się ramienia swego, ledwie na nogach mogącego się utrzymać gospodarza. Upierał się wieść wszystkich obecnych w karczmie na oględziny swego palazzo. Ztamtąd przyglądać się będą procesyi.
Po chwili obszerne, puste komnaty nowego domu rozbrzmiewały grubemi żartami, śmiechami, ochrypłemi głosami i zataczającemi się krokami. W otwartych oknach ukazały się twarze ogorzałe, rozgrzane, brodate.
Jakób i Bronta rozparli się w tem samem oknie, w którem przedtem Jakób żartował z Izydora. Chociaż słońce skłaniało się ku zachodowi, kamienne oparcie u okna rozpalone było, a pod oknem rozciągał się krajobraz porznięty w cienie długie, głębokie i słoneczne smugi.