Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do najwyższego szczytu gór, przypominało mu — ach! jakże odmienną, od teraźniejszości, przeszłość! Każdej nocy skradał się teraz jak wilk głodny pod okno domu Dejasów. Raz, wieczorem dostrzegł wysmukłą, postać młodej kobiety, wychodzącą, z bramy i udającą się do ich dawnej chatki. Pierwszy to raz dostrzegł ją, od powrotu, poznał odrazu, pomimo zachmurzonego wieczoru. Serce kołatało mu w piersi gwałtownie, wspomnienia tłoczyły się, podniecały rozpacz. Była chwila, że zapominał o wszystkiem, chciał biedz, pochwycić ją w objęcia, unieść... Kto wie, zabić może? A potem poczuł, że mu nie wystarcza to widzenie jej ukradkowe, nocą, osłonięte. Zapragnął ujrzeć ją, w dzień jasny, zblizka... Ale Giovanna nie wychodziła prawie z domu, a Konstanty bał się, czy wstydził, sam nie wiedział dobrze, lecz unikał przechodzenia tamtędy w dzień biały.
Innym razem, w wieczór sobotni, doleciał go z pod sklepionej bramy głośny śmiech Bronta... Zdawało mu się że i jej śmiech słyszy... W oczach mu pociemniało, zrobiło się tak mdło, jak w czasie przejazdu z Cagliari do Neapolu, gdy się na morzu obudził chory.
Tymczasem udawał obojętność, sam nie wiedząc czemu, a wszyscy mieszkańcy Orlei wydawali mu się ohydni; wszyscy, z wyjątkiem Izydora Pane.
Często pytał sam siebie, po co tu wracał.
— Odejdę, muszę odejść — mówił rybakowi, zapatrzony w dalekie, sino-purpurowe horyzonty, na