Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daj mi spokój! Dla kogobym oszczędzał? Mamże dzieci? Sam jestem na bożym świecie.
Innym razem spekulował na przypadające nań dziedzictwo po zamordowanym stryju, które krewni obiecywali mu zwrócić bez uciekania się do sądu.
— Wówczas — mówił — wyprzedam się i pójdę, gdzie oczy poniosą. Tobie, wuju Izydorze, zostawię sto skudów.
Ale Izydor niczego nie żądał, pragnął tylko widzieć Konstantego takim, jakim był przed uwięzieniem: poczciwym, skromnym, pracowitym, szczerym, nie przebiegłym, skrytym, jak teraz. Stary rybak czuł dobrze, że Konstanty szczerym nie jest, że coś ukrywa, domyślał się, że cierpi srodze, chociaż udaje obojętnego. Nieraz go zeszedł płaczącym ukradkiem i wówczas poczciwe jego serce krajało się, zdjęte współczuciem i tkliwością.
— Co ci, co ci, mój synu? — pytał.
Konstanty zwykle zaczynał wówczas śmiać się i żartować. Tego to stary nie mógł znosić. Czasem chodzili we dwóch na połów pijawek i kiedy Izydor, z obnażonemi po kolana nogami, wchodził w stojące, bagniste, rude wody, Konstanty, leżąc na brzegu, opowiadał mu więzienne przygody, z tęsknotą wpatrzony w dalekie horyzonty.
Odejść ztąd, odejść! Bo tu, śród gór granitowych, w ciszy odosobnienia, czuł się skuty łańcuchem palących, nieprzemożonych wspomnień. Wszystko tu, niebo i ziemia, od ostatniego źdźbła trawy