Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w sługę niewolną... tak, jak w antycznej niewoli — ot tak!
— Niech, zdycha! — syknął przez zaciśnięte zęby Konstanty. — Wypijmy na pohybel niegodnej.
Wzniósł z brawurą szklankę. Słysząc, że jest nieszczęśliwą, doświadczał błogiego uczucia, podobnego do tego, jakiego doznają złe dzieci, widząc jak karzą tych, co je skrzywdzili.
Po obiedzie obaj z Izydorem wyszli i położyli się w cieniu dzikiego drzewa figowego. Południe było gorące, w powietrzu unosiły się lotne, lecz silne zapachy gwoździków i innego kwiecia. Nieboskłony zdawały się nieco zachmurzone, pszczoły żurczały głośno. Konstanty blady, wyczerpany, zasnął natychmiast, ale Izydor oka zmrużyć nie mógł. Nad uchem strzykał mu ustawicznie psotny konik polny, przeskakując z trawy na trawę. Rybak wyciągnął rękę, chcąc pojmać psotnika, a tymczasem myślał:
— Wiem, dlaczego mu się chce odejść ztąd... myśli biedak jeszcze o tej, tam... Giovannie Era. Pozostając, cierpiałby jak święty Wawrzyniec na ruszcie. Biedak! biedaczysko! Zdaje mi się jako dziecko słabe, chore. Ach! co to z niego zrobili? Poszarpali mu serce, życie.. wszystko. Zdławili go...
I... zaszła rzecz dziwna. Złowił był właśnie polnego konika i miał go zdusić, lecz wypuścił, pomyślawszy o Konstantym.
Na ścieżkę padł cień sutanny. Izydor poznał