Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odejść, ale gdzie miał iść, co począć, co przedsięwziąć? Myślał.
— Domu nie mam, nie mam nikogo. Zbiegli się tu wszyscy przez ciekawość, jutro zapomną mnie. Jestem jak ptak bez gniazda... co tu począć?
I w myśli przesuwały mu się złe, dopiero słyszane słowa i rady: znieważyć, spalić tych, co mu złamali życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— ...Wierz mi, Konstanty — mówił Izydor, gdy zostali sami i zabrali się do spożywania kiełbasy i przyniesionych przez sąsiadki bułek — nie jest ona szczęśliwą. Nie patrzę jej w oczy i gdy ją spotykam, to tak mi jest, jak gdybym samego spotkał kusiciela la tentazione[1], a jednak żal mi jej. Ma, słyszałem, dzieciątko, ot takie małe, nędzne, blade, jak niedojrzała jagódka. Nie dziw! Owoc śmiertelnego grzechu. I chrzest odbył się, mówię ci, jak nieślubnego, bękarta. Proboszcz ani się pokazał przy położnicy, ludzie się dziwowali...
— A! przerwał mu Konstanty, krając żółtą słoninę pamiętasz mego malca? Był jak krew z mlekiem... gdyby żył...

— Lepiej mu, że umarł — twierdził rybak — życie nędz pełne, lepiej umrzeć w dzieciństwie, nie-

  1. Dyabeł.