Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie sądowe pochłonęło wszystko, nawet łóżko znikło. Mniejsza z tem, co tam! Dobra świata całego cóż warte, wobec największego dobra: swobody i życia z Giovanną, z małym Malthineddu. Konstanty czuł się tylko zmęczonym, zmęczonym nad wyraz wszelki, głowę wsparł na kołysce dziecka, a ta bujała się coraz silniej, prędzej, gwałtowniej... Giovanna śmiała się i śmiejąc wołała: „Ostrożnie, Konstanty, kochanie moje! wylecisz, upadniesz!” Co tam! Kołyska bujała się coraz prędzej, coraz gwałtowniej i Konstanty śmiał się zrazu, lecz naraz uczuł zawrót głowy, mdłości pod sercem i czuł jak pada... Zbudził się. Był istotnie chory. Morze było wzburzone, okręt wspinał się na wysokie fale i spadał w bezdenne przepaście, a woda zalewała pomosty i spód okrętu.
Wszyscy więźniowie chorowali. Niektórzy usiłowali żartować, inni klęli i wyrzekali; jeden, towarzysz skuty z Konstantym, człeczek drobny, żółty, blady, płakał jak dziecko.
— Och! — skarżył się ze spuszczoną głową, oddychając z trudnością, wystraszony — śniło mi się właśnie, że jestem w domu, a tu... a tu... Och! święty Franciszku, dobry mój Franciszku święty, zmiłuj się nademną, ratuj mnie.
Konstanty, pomimo własnych, moralnych i fizycznych cierpień, ulitował się nad biedakiem.
— Cierpliwości — mówił — cierpliwości, bracie! I mnie się śniło, że w domu byłem...
— Dech z człeka wypędza — mówił inny —