Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zabił stryja sknerę, zatraceńca? Naturalnie, że on, nie kto inny...
— Nigdy, przenigdy! — zawołała córka.
— Głupia! Chciałaś może, by ci się zwierzył. Co do mnie, oddawna przewidywałam, że się to skończy tak, a nie inaczej. Sama na jego miejscu postąpiłabym tak, a nie inaczej, zadusiłabym sknerę, jak się dusi złą żmiję. Utrzymujesz, że Konstanty dobrym jest chrześcijaninem. Cóż to ma jedno do drugiego? Nienawiść nienawiścią, sama nie zabiłabyś, gdybyś mogła, tych wilków, tygrysów, co osądzili twego męża? Konstanty zabił stryja. Nie ma co mówić. Pewna tego jestem, gdyż znam serce ludzkie i nie mam mu tego za złe, lecz mu darować nie mogę, nie daruję nigdy jego głupiej nieostrożności. Nie miałże żony, syna! Mógł sobie jak chciał załatwiać rachunki ze swym stryjem, lecz winien był być uważniejszy, roztropniejszy... Basta. Skończyło się. Uważaj go córko, jak umarłego.
— Ależ nie umarł, nie! — oburzyła się z rozpaczą młoda kobieta.
— To się powieś, chociażby zaraz, na tem drzewie, powieś się, lecz nie zatruwaj życia innym — zawołała, głos podnosząc zia[1] Bachisia.

Giovanna zamilkła. W głębi serca i ona uznawała męża winnym, tylko, że mu oddawna, odrazu

  1. Zia, ciotka. Tak tytułują w Sardynii starsze kobiety. Zio, wuju, mówią, do starszych mężczyzn.