Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W sali niektórzy z publiczności spoglądali ustawicznie na żonę podsądnego, wyglądając niecierpliwie zjawienia się obok niej Pawła Porru. Zdawało się im, sami nie wiedzieli czemu, że przyjście studenta zaważyć winno na szali losów podsądnego.
Gdy adwokat skończył, Konstanty powstał i czerwieniąc się po uszy, prosił o głos.
— Bo... bo... — zaczął, jąkając się, wzruszony i onieśmielony — bo... pan adwokat bronił mnie... wniósł obronę.. za co mu nieskończenie wdzięczny jestem, ale., ale, nie mówił jakbym chciał, jak byłoby potrzeba... nie powiedział...
Tu zaciął się. Tchu biedakowi brakło.
Prezydent rzekł łaskawie:
— Dodaj wszystko, co dodać możesz do swej obrony.
Podsądny stał ze spuszczonemi powiekami. Znów zbladł bardzo. Konwulsyjnie przeciągnął parę razy ręką po czole, wzniósł wreszcie głowę:
— Bo... — zaczął zcicha — bo... ja.. ja...
Nie mógł mówić. Słowa mu więzły w gardle.. Zacisnął pięści, zwrócił się ruchem gwałtownym ku adwokatowi i ryknął:
— Ale powiedz-że, powiedz im, żem niewinny!
Adwokat uczynił ręką znak uspakajający; prezydent wzniósł brwi, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ależ to już tysiąckrotnie powiedziane było! i do-