Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i kożuchach, na których z wieczora w kącie chaty leżał Bronta. Poczuł zapach gorzałki. Pozostał w miejscu, wziął zostawioną przez panicza butelkę, pił. Skręcił się znów w kłębek i legł na kożuchach; coś go paliło w piersiach; zalewało serce, biło do głowy, wypiekało powieki. Gniew wrzał w sercu, lecz przedewszystkiem zdejmował go nieopisany smutek. Przez uchylone drzwi izby widział, jak wzrastające cienie walczyły na karczowisku z ostatniemi blaskami wieczoru, a gasnące niebo i poniżej ognie i dymy zlewały się w jeden odcień siny, niewymownie smętny. Od czasu do czasu odzywało się jeszcze żałosne skomlenie psa obitego. Oh! jak boli, jak boli. Po co, za co bo go obił, skrzywdził? Doświadczał ostrych wyrzutów sumienia, ostrych, upartych a niejasnych, jak te, co czasem zmorą padają na myśl pijanego człowieka. Jednocześnie skomlenie psa gniewało go, drażniło i zdejmowała go chęć powstać i obić go powtórnie, okrutniej.
Zapomniał był o Brońcie i o ciotce Bachisii, Przypomnieli mu się nagle. Wstrząsnął się cały. Co też noc ta przyniesie? Czy się Giovanna da nakłonić? Ptaszku ty mój, ptaszyno. A pies ten wyje jeszcze niby zagrobowe echo... przypomina to skomlenie Bazylego Ledda, zabitego starego krogulca. Ha! Umarli głosu nie mają... Wycie to psa... tylko psa wycie...
I śmiał się sam do siebie. Jednocześnie nie-