Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A to co nowego! — zawołał sługa.
— Nowe nie nowe, nie twoja rzecz. Zięciem jej przecież będę.
— W głowie ci się pomieszało, ptaszku mój, i lecisz w przepaść na złamanie karku... Co! myślałbyś o tem naprawdę? Chciałbyś ożenić się z żebraczką, mężatką, ty, co zerwać możesz najpiękniejszą różę, lilię? Zresztą Konstanty niewinnie został osądzony, wróci, ja ci to mówię, wróci.
— Dajże mi spokój! Nie mieszaj się w to, co do ciebie nie należy. Zarzuć torbę na siodło. Gotów jestem, ciotko.
Jakób wszedł szybko do chaty, z której wybiegała stara Era.
— Jak ci nie wstyd — napadł na nią, drżąc cały z oburzenia. — Hańba. Zmysły postradałaś, ale sam się rozmówię z Giovanną...
— Tyś to zmysły — postradał — odparła stara — i dodając obelżywe słowo biegła do siedzącego już na koniu Bronta.
Odjechali. Jakób patrzył, jak się oddalali w polu pustem, drogą, ścieżką, pomiędzy krzaki, zarośla, dymy karczowiska, opary horyzontu. Porwany wściekłością, zdjął czapkę z głowy, długo targał sobie włosy; obił psa niewinnego, co uciekł skowycząc i wyciem przeciągiem i żałosnem przerywał ciszę poetyczną wieczoru, a echo niosło to dalej, coraz dalej.
Noc zapadła. Jakób przykucnął na skórach