Strona:Grający las i inne nowele.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już nie mógł dostrzec niczego, prócz białej smugi światła, znikającej co chwila, którą obracająca się latarnia morska rzucała od czasu do czasu na oddalone, czarne obszary morza... Po pierwszym skurczu rozpaczy był przerażająco spokojny... Tak jak się stało, stało się dobrze... przeżyli ogromny sen szczęścia, niezapomniane gody miłości... a kiedy czuli, że zbliża się trująca zmora przesytu, że jak polip poczyna ssać im duszę, rozstali się w sam czas, spokojnie, z całą rozwagą dojrzałych ludzi, oszczędzając sobie bolesnych rozdzierających scen pożegnania i gorżkich łez... rozstali się pięknie jak dwa bogi, świadomi, że nigdy więcej nie mają się spotkać ze sobą. Nigdy... ostry dźwięk, przeszywający jak sztylet duszę... nigdy... zapach odurzający ostatnich róż wrześniowych... nigdy... wspomnienie jasnej łuny nad polskim cmentarzem w dzień zaduszny...
Wrócił do hotelu... nie zapalał światła... począł przechadzać się tam i napowrót z bezmyślnym uporem po swoim pokoju... w pewnej chwili wzrok jego dostrzegł w ciemności białą plamę na stole... zatrzymał się, podniósł przedmiot do oczu... co to?... chusteczka jej zapomniana w pospiechu a obok szpilka do włosów... doszła