okruszyną hiacyntów, z których splotła się cyfra... nowego roku!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Po kątach domu Dulskich czaiła się Katastrofa. Czaiła się, pełzała i wyciągała swe długie śmiertelne macki. A najstraszniejsze było to, iż nie przyszła ona sama i nie była niewezwana.
Tak. Każdy z nas ma magazyn pragnień i dążeń, a w tym magazynie są drzwi silnie zatarasowane i ciężkie, zawarte, zda się, na wieczność, do których nawet my sami pukać się nie ośmielamy.
Bo my wiemy dobrze, iż tam właśnie w ciemnicy zupełnej jesteśmy — my prawdziwi, — ci, których my nie znamy, ci wielce straszni, potwory o instynktach tak groźnych, że my ich wyczuciem nawet objąć nie jesteśmy zdolni. Przypadło to tam i gnije samo, niewydobyte, niedopuszczone na światło na wolność, — oddawszy nam jedynie jakiś słabiuchny, chorobliwy atom, który może w konwencyonalnej egzystencyi być szlachetnością lub zbrodnią. Lecz cała Prawda o nas jest tam, w tej ciemnicy, zaryglowana i do ziemi przypadła. My