Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stych — a zatem... przyjechałeś... co! co! przyjechałeś...
Poglądała na niego z pewnego rodzaju onieśmieleniem, nie mogąc znaleźć nic więcej do powiedzenia; ale w oczach jej wyraźnie malowało się oczekiwanie. I Jerzy czuł, jak mu się serce ściska litością dla tej biednej zniedołężniałej istoty. Myślał: „Ta biedaczka, co zeszła do najniższego upodlenia natury ludzkiej, ta biedna dewotka żarłoczna, złączona jest przecież ze mną związkami krwi, ja pochodzę z tego samego co i ona gniazda!“
Nieukrywany już niepokój owładnął ciotką Jokondą; oczy jej poczynały nabierać nieomal bezwstydnego jakiegoś wyrazu. Powtarzała wciąż:
— A zatem... zatem...
— O! wybacz ciotko! — rzekł wreszcie z widocznym wysiłkiem. Na ten raz zapomniałem ci przywieźć cukierków.
Starej twarz zmieniła się nagle, tak, jak gdyby miała lada chwilę zemdleć; oczy jej zagasły; wybąknęła:
— Mniejsza o to...
— Ale jutro postaram ci się o nie — dorzucił Jerzy w rodzaju pocieszenia; serce mu się ścisnęło. — Napiszę...
Staruszka ożywiła się. Zawołała pośpiesznie:
— Wiesz, do Urszulanek... tam są dobre.
Nastało milczenie, podczas którego ciotka Jokonda niezawodnie czuła przedsmak jutrzejszych