Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

regularnego i monotonnego odgłosu brukarzy, wbijających kamienie. Ale ten łoskot przeciągły, powiększał jeszcze ich przykrość.
Jerzy powstał i rzekł:
— To nie do zniesienia.
Te uderzenia rytmiczne jeszcze żywiej przypominały mu czas uchodzący, którego bieg i tak już czuł zbyt silnie; przejmowały go one tym rodzajem dziwnej jakiejś zabobonnej trwogi, której doznawał i dawniej już, słuchając wahadłowych poruszeń zegara. A przecież dni poprzednich, tenże sam łoskot zazwyczaj miał własność ukołysywania go w stan nieokreślonej jakiejś błogości? Myślał: „Za dwie lub trzy godziny rozstaniemy się. Rozpocznę zwykłe moje życie, które jest szeregiem drobnostkowych nędz. Moja zwykła choroba zawładnie mną nieuchronnie. Zresztą, zbyt dobrze znam ten niepokój, który we mnie budzi zawsze wiosna. Cierpieć będę bez wytchnienia. I przeczuwam już, że najnieubłagańszym moim katem będzie myśl, którą mi poddał Exili. Gdyby Hipolita chciała mnie uleczyć, czy mogłaby? Być może, częściowo przynajmniej. Dlaczegóż nie mogłaby wyjechać ze mną w jakąś samotną miejscowość, nie na tydzień, ale na bardzo długo? Jest tak zachwycającą w codziennem pożyciu, pełną tysiącznych, drobnych uprzejmości i niezmiernego wdzięku. Być może, że przez ciągłą swą obecność udałoby się jej uleczyć mnie, lub przynajmniej uczynić mi lżejszem życie“.