Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Oznakę smutną, Hipolito... Co to za rzecz okropna kochać i mieć przenikliwość niezawodzącą nigdy!
Wstrząsnęła głową z gestem buntowniczym i spochmurniała. Tym razem jeszcze, jak tylekroć dawniej, jakieś wrogie usposobienie zapanowało między kochankami. Każde z nich obojga, czuło się dotkniętem nieufnością drugiego, niesprawiedliwością posądzenia i buntowało się w duszy z tym głuchym gniewem, który od czasu do czasu wybuchał w słowach brutalnych i niedających się naprawić, w poważnych zarzutach i niedorzecznych rekryminacyach. Nieprzeparta jakaś wściekłość ogarniała ich, chęć wzajemnego dręczenia się wedle upodobania, torturowania serc.
Hipolita spochmurniała, zamknęła się w sobie. Brwi ściągnęła, zacisnęła usta. Jerzy przyglądał się jej z drażniącym uśmiechem.
— Tak, to tak się zaczyna zawsze — powtórzył, uśmiechając się wciąż tym swoim złym uśmiechem i mierząc przeszywającem spojrzeniem. — Doznajesz w głębi duszy niepokoju, jakiegoś rodzaju nieokreślonej niecierpliwości, której powściągnąć nie umiesz. Kiedy jesteś ze mną, czujesz, że w głębi twej duszy budzi się przeciw mnie jakiś rodzaj instynktownej odrazy, której nie umiesz utaić. A wtedy stajesz się małomówną i, aby przemówić coś do mnie, zmuszona jesteś użyć niezmiernego wysiłku; fałszywie rozumiesz wszystko co ci powiem i ani wiedząc o tem, z pe-