Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I zwinęła się w kłębek w wielkim fotelu, i głową wspartą o poręcz, którą pokrywał pokrowiec z białej bawełny, prosta robota szydełkowa.
I przyszła jej na myśl zmarła ciotka, zapamiętana z odległych dni dzieciństwa.
— Biedna ciotka! miała, o ile sobie przypominam, dom podobny do tego, dom, w którym od stulecia żaden mebel nie zmienił miejsca. Przypominam sobie zawsze jej rozpacz, kiedy raz zbiłam jej jeden z tych kloszów szklanych, pod któremi przechowują sztuczne kwiaty, wiesz już... Płakała z tego powodu, pamiętam... Biedna stara ciotka! Widzę ją jeszcze w fanszoniku z czarnej koronki, z białemi papilotami, co jej spadały dokoła twarzy...
Mówiła powoli, z przerwami, ze spojrzeniem utkwionem w ogień, płonący na kominku; a chwilami, uśmiechając się do Jerzego, podnosiła oczy, cokolwiek zmęczone i podkrążone cieniem fioletowym; w takt jej słów, z ulicy dochodził łoskot regularny i monotonny brukarzy, wbijających bruk.
— W domu, przypominam sobie, był wielki spichlerz z dwoma czy trzema okienkami w dachu, w których gnieździły się gołębie. Wchodziło się doń po małych stromych schodkach, obok których wisiały, Bóg wie odkąd, wyschnięte skóry z zająców, zawieszone za tylne skoki. Codziennie zanosiłam pożywienie gołębiom. Jak tylko posłyszały, że nadchodzę, cisnęły się przed