Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wieczór jest chłodny, ale piękny. Prędzej, mój drogi! To nasza rocznica. Trzeba nam dziś być szczęśliwymi.
Dźwięk tego głosu serdeczny i silny, rozproszył złe jego myśli. Wyszedłszy na świeże wieczorne powietrze, czuł się rozpogodzonym.
Niebo czyste, jak dyament, wznosiło się kopułą po nad wsią przepojoną deszczem. W atmosferze przezroczej błąkały się jeszcze atomy jasności zmroku. Gwiazdy zapalały się jedna po drugiej kolejno, jak na niewidzialnych gałęziach chwiejące się lampy.
„Trzeba, żebyśmy byli szczęśliwi!“ Jerzy słyszał w głębi duszy echo tych słów Hipolity i dusza jego napełniała się nieokreślonemi aspiracyami. W tę noc uroczystą i jasną, pokój cichy, ognisko płonące, łóżko po za białemi gazami, wszystko to wydało mu się zbyt skromnemi żywiołami szczęścia. „To nasza rocznica; trzeba nam dziś być szczęśliwymi“! Co też myślał, co czynił dwa lata temu o tej samej godzinie? Błąkał się po ulicach bez celu, popychany instynktowną potrzebą szukania szerszej przestrzeni, nie mniej przecież pociągany ku ludniejszym dzielnicom miasta, gdzie duma jego i radość zdały się zwiększać kontrastem życia powszedniego, gdzie wrzawa stolicy dobiegała go tylko, jak jakiś odgłos daleki.