Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gnięte snać napływem nieustannym gorzkiej śliny; a głos jego był tak głęboki, jak gdyby wychodził z jakiejś jaskini.
— Co to zostało na ziemi?
W dole, na ulicy, woźnica jakiś przykucnął pod murem. Aby lepiej słyszeć odpowiedź, widzowie ucichli i nie ruszali się. Na bruku nic więcej widać nie było, jak nieco czarniawego błota.
— To krew — odpowiedział woźnica, nie wstając.
I końcem kija szukał dalej czegoś w krwawej kałuży.
— I co jeszcze? — spytał ponownie człowiek z fajką.
Woźnica podniósł się; trzymał na końcu kija coś, czego z góry nie można było rozróżnić.
— Włosy.
— Jakiego koloru?
— Jasne.
W tym rodzaju przepaści, którą tworzyły wysokie mury, głosy nabierały dziwnego rezonansu.
— Chodźmy ztąd, Jerzy! — błagała Hipolita.
Pomięszana, nieco blada, wstrząsała ramieniem swego kochanka, który stał przechylony przez balustradę w pobliżu cisnącej się gromadki, pociągany okropnością tej sceny.
Oddalili się z widowni tragicznej, w milczeniu. Oboje przejęci byli bolesną myślą tej śmierci i smutek widocznym był na ich twarzach.