Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ści!... Przypominam sobie, te niektóre drobne podstępy wystarczałyby mi dać rodzaj urojonego upojenia. Pamiętam, jak pewnego dnia, na koncercie quintetu, słuchając jednej z sonat Beethovena, którą zapełniała peryodycznie wracająca wspaniała a namiętna fraza, rozegzaltowałem się do szału powtarzaniem wciąż w myśli poetycznego jakiegoś zdania, w którem było twe imię.
Hipolita uśmiechnęła się, ale słysząc, z jakiem szczególniejszem upodobaniem powraca do najpierwszych objawów swej miłości, doznawała nieprzyjemnego uczucia. Owe czasy zatem wydawały mu się milszemi niż obecność. Te oddalone wspomnienia były więc najdroższem jego wspomnieniem.
Jerzy mówił dalej:
— Cała pogarda, jaką mam dla powszedniego życia, nie byłaby wystarczyła do wymarzenia bardziej fantastycznego i tajemniczego przybytku nad tę opustoszałą kaplicę na ulicy Belsiana. Pamiętasz ty ją? Drzwi, wychodzące na ulicę, otwarte w górze schodów, co bywały zamknięte może od lat całych. Przechodziło się przez uliczkę boczną, gdzie cię dolatywał wyziew wina i gdzie był szyld czerwony jakiejś winiarni z wielką wiechą. Przypominasz sobie? Wchodziło się od tyłu, mijając zakrystyę, zaledwie dość obszerną na pomieszczenie jednego księdza i zakrystyana. Było to wejście do świątyni Mądrości... Oh! ci starcy, te stare kobiety dokoła