Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/476

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I przeżył znowu myślą godzinę pożegnania bez łez a przecież tak okrutnego, wówczas kiedy przez wstyd wrodzony skłamał, czytając w znużonych oczach matki zawiedzionej, owo zbyt smutne pytanie: „Dla kogo mnie opuszczasz?“ I wszystkie smutki minione wróciły mu na pamięć wraz ze wszystkiemi bolesnemi swemi obrazami; ta twarz zniszczona, te obrzmiałe powieki, zaczerwienione i palące, uśmiech słodki, rozdzierający Krystyny, to dziecko chore, którego wielka głowa wciąż spadała na piersi, które samo zaledwie zdawało się słabem tchnieniem, ta twarz trupia biednej idyotki żarłocznej... A oczy znużone matki powtarzały: „Dla kogo mnie opuszczasz?“
Czuł, jak go obejmowała mięka jakaś fala; słabnął, rozpływał się; doznawał nieokreślonej potrzeby schylenia czoła, ukrycia twarzy na czyjemś łonie, czuł potrzebę czystej pieszczoty, wylania tajonej goryczy, zaśnięcia, zamierania zwolna, potrochu. Zdało się, że wszystkie zniewieściałości jego duszy rozwinęły się razem i unosiły nad jego głową.
Jakiś człowiek przeszedł ścieżką, niosąc na głowie sosnową, białą trumienkę. Dość już późno po południu, zjechał sąd na wybrzeże. Podniesiono martwą dziecinę z kamieni, poniesiono ją na górę; zniknęła. Przenikliwe krzyki dochodziły aż do pustelni. Potem wszystko umikło. Cisza idąca od morza objęła napowrót wszystko w swe posiadanie.