Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/475

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obecność uwypuklała się tak silnie konturami z pod całunu, że zdało mu się chwilami, iż może go dotknąć. I wciąż w uszach brzmiał mu rytm melodyi, śpiewanej przez matkę. Czy też matka dotąd zawodzi jeszcze w cieniu skały? Pozostała tam sama jedna w obliczu morza i śmierci? I w duchu ujrzał inną nieszczęśliwą. Myślą przeżył ponownie godzinę dawnego majowego poranku, w dalekim domu, kiedy poczuł nagle, jak życie macierzyńskie zbliża się do własnego jego życia, jakąś silną złączone z nim spójnią, kiedy poczuł związek tajemniczy krwi i smutek przeznaczenia, zawisłego nad głowami ich obojga.
Czy on ją kiedy jeszcze zobaczy śmiertelnemi oczyma? Czy ujrzy kiedy jeszcze ten uśmiech słaby, który, nie poruszając żadnej linii twarzy, zdał się przysłaniać lekką osłoną nadziei, zbyt znikomej, niestety! ślady niestarte cierpień na tej twarzy? Czy danem mu będzie jeszcze ucałować kiedy tę rękę wydłużoną i chudą, której pieszczota nie da się porównać z żadną inną na ziemi pieszczotą?
I przeżył znowu myślą oddaloną ową godzinę łez, kiedy u okna, blask uśmiechu straszliwą odsłonił mu tajemnicę; kiedy nakoniec posłyszał znowu ten głos drogi, ten głos jedyny i niezapomniany, głos umocnienia, rady, pociechy, głos przebaczenia i dobroci nieskończonej; kiedy nakoniec odnalazł ową łagodną, pełną miłości istotę dni swych dziecięcych.