Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieć który już niezawodnie. Miał twarz zwierzęcą, kwadratową z brwiami nastroszonemi, z szerokiemi ustami, surowemi, dzikiemi.
— Jak tylko odprowadziło swoje owce do obory, dziecko wzięło z sobą śniadanie i poszło kąpać się razem z jednym jeszcze towarzyszem. Zaledwie jednak postawiło nogę w wodzie, upadło i utonęło. Na krzyk towarzysza przybiegli ludzie z chaty, zbudowanej tam na urwisku nadbrzeżnem i wyciągnęli go wpół martwego już, nie zamaczawszy sobie nóg nawet do kolan. Spuścili mu wdół głowę, żeby zrzucił wodę, wstrząsali nim, ale nadaremnie.
I chcąc pokazać jak daleko doszedł biedak, opowiadający mężczyzna podjął kamyk i rzucił go w morze.
— Ot, tam niedaleko; o trzy sążnie zaledwie od brzegu!
Morze spokojnie oddychało tuż obok głowy zmarłego dziecka. Słońce oblewało wybrzeże coraz silniej i na drobne te zwłoki padało coś nieubłaganego z niebios płomiennych i od tych bezdusznych, obojętnych świadków.
Jerzy zapytał:
— Dlaczego nie zaniesiecie go gdzie w cień, do jakiegoś domu, na łóżko?
— Nie należy go ruszać z miejsca — odpowiedział sentencyonalnie strażnik. — Aż do przybycia sądu nie należy go ztąd ruszyć.