Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/439

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kie czary syren starożytnego świata — ona je naśladowała.
W umyśle bacznego słuchacza było to jakby zmartwychwstanie świata całego. Wspaniałość morskiej symfonii ożywiła w nim wiarę w nieograniczoną potęgę muzyki. Zdumiał się, jak mógł tak długo pozbawiać swój umysł, tej dawniej powszedniej strawy, jak mógł wyrzec się jedynego, udzielonego człowiekowi sposobu, wyzwolenia się od szalbierstwa pozorów i odkrycia w święcie wewnętrznym duszy istotnej treści rzeczy. Zdumiał się, że mógł przez czas tak długi zaniedbywać ten kult religijny prawie, który za przykładem Demetria, uprawiał od pierwszych lat dziecięcych z takim zapałem. Dla Demetria i dla niego czyż nie była muzyka prawdziwą religią? Czy nie ona odsłoniła przed oczyma ich obu najwyższe tajnie życia? Obudwu powtarzała, ale z odmiennem znaczeniem, te słowa Chrystusa: „Królestwo nasze nie jest z tego świata“.
I znowu ukazał mu się ten człowiek łagodny a zamyślony, ta twarz naznaczona stygmatem męzkiego smutku, której pukiel siwych włosów nad czołem, wmięszany w gęstwę czarnych, dziwnej dodawał wyrazistości.
Raz jeszcze poczuł Jerzy, jak go przejmuje ten urok nadnaturalny, który wywierał na niego z głębi grobu ten człowiek, istniejący po za życiem. Odległe rzeczy przyszły mu na pamięć,