Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przybywa z szerokiej przestrzeni, roztrąca i miażdży drobną falę nadbrzeżną; nutkę najpokorniejszą i nutę najdumniejszą w tym akordzie; i niezliczone gamy pośrednich tonów; i różnorodne miary rytmu; i najprostsze akordy; i najbardziej skomplikowane; i całą potęgę tej orkiestry morskiej w pełnej ech zatoce — on znał wszystko, wszystko rozumiał.
Tajemniczo rozwijała się wieczorna symfonia o zmroku i urastała powoli, pod niebem zda się zasypanem fiołkami, które między pękami swemi pozwalały przeświecać nieśmiało pierwszym konstelacyom gwiaździstym, przysłoniętym jeszcze obsłoną. Tu i owdzie błądzące wiatru podmuchy podnosiły i popychały fale, rzadkie z początku, potem coraz częstsze, potem mniej już słabe; podnosiły i potrącały fale, których przezrocze grzbiety zabarwiały się, odkradając zmrokowi blaski, pieniły przez chwilę i upadały osłabłe. Czasem niby dźwięk przygłuszonych cymbałów, to znów jak dźwięk tarcz srebrnych, potrącanych o siebie wzajem, to jak brzęk kryształu, rozbijającego się o skałę, takiemi były odgłosy, które wydawały w ciszy fale te, opadając i zamierając. Nowe fale podnosiły się zrodzone z nowego dłuższego już podmuchu, wyginały grzbiety przejrzysty, niosąc w swych załamach wdzięk schyłku dnia; rozbijały się z pewnego rodzaju niedbałością, podobne do ruchomych krza-