Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/435

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Były to wielkie cisze lipcowe. Morze rozścielało się całkiem białe, mleczne, zielonkawe tu i owdzie w pobliżu brzegów. Mgła zaledwie lekko fioletowa, przysłaniała oddalone wybrzeża: przylądek Morę, Nicchiolę, szczyt Ortone, szczyt Vaste. Falowanie niedostrzegalne niemal spokojnego morza wydawało pośród raf jakiś pomruk harmonijny, miarowany jednostajnemi pauzami. Na krawędzi jednego z długich masztów poziomych, dziecko stało na czatach; wytężonem okiem badało pod sobą zwierciadło fal a od czasu do czasu, aby znaglić wystraszoną rybę do popłynięcia w sieci, rzucało w wodę kamyk, którego głuchy łoskot, zwiększał jeszcze smętek przed miotów.
Czasami gość trabocca zasypiał, kołysany pieszczotą powolnego rytmu. Ten sen krótki był jedyną kompensatą za bezsenne noce. I miał zwyczaj wymawiać się tą potrzebą odpoczynku, by Hipolita pozwoliła mu pozostawać na trabocco, dopóki mu się podobać będzie. Jerzy utrzymywał przed nią, że nie może spać nigdzie indziej tylko na tych deskach, wśród woni skał morskich, przy dźwiękach morskiej muzyki.
I ku tej muzyce wytężał on coraz uważniejsze, coraz wrażliwsze ucho. Teraz znał już wszystkie jej tajemnice, rozumiał co znaczy dźwięk każdy. Lekki plusk odbijających się od brzegu bałwanów, podobny do beku rozbiegającej się trzody, wielki huk nagły rześkiej fali, co