Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/414

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

osuwać z każdą chwilą, pod ciężarem tej ciszy ponurej, co poprzedza oczekiwanie nieznanych katastrof. Przedgórza piasczyste, z swemi wielkiemi przystaniami opustoszałemi, sterczały na kształt wież po nad rafami, czarniawemi grzbietami lesistemi, zkąd drzewa oliwne wznosiły ku słońcu płonącemu swe gałęzie, oszalałe niemal, gniewne. Wyciągnięty na skałach i podobny do czyhającego potworu, trabocco ze swemi licznemi narzędziami, wyglądał potwornie. Wśród gmatwaniny belek i lin, widać było rybaków pochylonych ku toni, nieporuszonych jak bronzowe posągi; a nad ich życiem tragicznem ciążyły straszliwe czary.
Nagle w płonącem powietrzu i ciszy, głos jakiś obił się o uszy młodzieńca; to kobieta przywoływała go z górnych okien pustelni.
Drgnął; obrócił się z dławiącem biciem serca. Głos powtórzył wezwanie czyste a silne, jak gdyby chciała stwierdzić niem swą władzę.
— Chodź!
Kiedy wchodził po pochyłości, paszcza dymiąca jednego z tunelów rzuciła w powietrze grzmot, którego echem rozbrzmiała cała zatoka. Zatrzymał się na brzegu drogi; ponownie ogarnął go lekki zawrót głowy; i błysk szalonej myśli przeszedł mu przez mózg, opustoszały wyczerpaniem. „Położyć się na szynach. Wszystkiemu byłby koniec w jednej sekundzie!“