Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/413

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się dokoła wpół nieprzytomny. Doznawał w całej swej istocie szczególniejszego rodzaju próżni, wyczerpania; nie umiał już podporządkować swych myśli; niezdolny był myśleć wogóle a do wykonania jakiejbądź czynności, potrzebował niezmiernego wysiłku. Wyjrzał po za namiot ku morzu i na nowo ogarnęła go obawa przed światłem.
„O! gdybym tak, położywszy się napowrót, mógł już nie podnieść się więcej! Umrzeć, nie zobaczyć jej już nigdy!“
Czuł, że przygniatającą dlań jest ta pewność, iż za chwil kilka będzie musiał zobaczyć znów tę kobietę, że trzeba mu będzie przebywać, że będzie zmuszony znosić znów jej pocałunki, zmuszony słuchać jej słów...
Zanim rozpoczął ubierać się, zawahał się na na chwilę. Kilka szalonych myśli przeszło mu przez głowę. Potem ubrał się machinalnie. Wyszedł z namiotu i, olśniony blaskiem, zamknął aż oczy. Przez tkankę powiek, widział wciąż wielką jasność czerwoną. Doznał lekkiego zawrotu.
Kiedy napowrót otworzył oczy, widok zewnętrznych przedmiotów przejął go niewymownem jakiemś wrażeniem. Zdało mu się, że to wszystko widzi po upływie nieokreślonego jakiegoś czasu, w odmiennych warunkach istnienia.
Wybrzeże, smagane promieniami słońca, miało białość wapna. Nad niezmiernem a posępnem zwierciadłem morza, niebo rozpalone zdało się