Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kim sposobem równocześnie mogła być tak chorą i tak silną? Jak mogła w swej istocie łączyć tyle przeciwieństw, przybierać tyle różnorodnych na siebie postaci w ciągu jednego, jedynego dnia, jednej jedynej godziny? Kobieta milcząca i smutna, w której tkwiła straszna epileptyczna choroba, chciwa kochanka, wijąca się w konwulsyach rozkoszy, której zapał częstokroć był przerażającym, której rozwiązłość miewała czasami pozory agonii, ta sama kobieta, stojąca na morskim brzegu, miała zmysły zdolne do napawania się wszystkiem i przyrodzonemi rozkoszami, rozproszonemi w całem otoczeniu, ukazywania się na podobieństwo starożytnego ideału piękna, pochylona nad nurtami wdzięcznego Helespontu.
Miała ona widocznie odporność wyższą. Jerzy przypatrywał się jej z pewną urazą, która skupiając się w sobie coraz to więcej, wytwarzała w nim poważny żal do niej. Poczucie własnej słabości zamącało się jeszcze nienawiścią, w miarę jak przenikliwość jego stawała się jaśniejszą i niemal mściwą.
Nie były bynajmniej piękne te jej nogi bose, które kolejno grzała w piasku nadbrzeżnym i chłodziła w wodzie; miały nawet palce bezkształtne, plebejskie, bez wszelkiej delikatności rysunku; miały widoczne znamiona nizkiego pochodzenia. Jerzy przyglądał się im uważnie, nie spuszczał z nich wzroku, ze szczególnem jasnowidzeniem