Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mierzenia swego oddechu oddechem bezgranicznej przestrzeni, przekonał się po niewątpliwych oznakach o zmniejszeniu się swej siły żywotnej, o schyłku swej młodości, co było destrukcyjnem dziełem Nieprzyjaciółki; odczuł raz jeszcze, jak ta obręcz żelazna zaciskała się dokoła jego działalności życiowej, jak nową jej sferę skazuje na bezwładność i nieudolność. Wrażenie tej słabości muskułów tem głębszem stawało się dla niego, im uważniej przypatrywał się postaci tej kobiety, stojącej w przepychu dnia słonecznego.
By osuszyć włosy, rozplotła je a pukle, które woda uczyniła ciężkiemi, spadały jej na ramiona tak ciemne, że nieomal zdały się fioletowemi. Smukłe jej i proste ciało, owinięte jakby w fałdy starożytnego peplum, rysowało się w połowie na tle błękitnem nieba, w połowie na promiennem morza przezroczu. Z poza włosów zaledwie widać było profil pachylonej bacznie twarzy. Cała zatopiona była w przyjemności zanurzenia kolejnego stóp bosych w piasku skwarnym i trzy mania ich tam, dopóki mogła wytrzymać, to znowu kładzenia ich rozpalonych jeszcze w falę pieszczącą, co lizała wybrzeże. A podwójne to wrażenie zdawało się sprawiać jej nieskończoną przyjemność, w której zapominała o ubiegających chwilach. Zanurzała się, wzmacniała tem zetknięciem ze zdrowemi i swobodnemi rzeczami, pochłanianiem wód słonych i słonecznych promieni. Ja-