Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy nas kto nie zobaczy? powiedz, czy nas tylko nie zobaczy? — pytała Hipolita, w połowie śmiejąca, w połowie drżąca z obawy, bo wyobrażała sobie, że wszystkie oczy skierowane są na nią. Czy dużo czasu jeszcze pozostaje do odjazdu? Mój Boże! jak ja się boję!
Spodziewali się, że im się uda zająć w wagonie przedział pusty; ale ku niemałemu ich zmartwieniu, musieli zrezygnować się na obecność trojga jeszcze towarzyszów podróży. Jerzy skłonił się jakimś państwu.
— Kto to taki? — spytała Hipolita, nachylając się do ucha swego przyjaciela.
— Powiem ci później.
Obserwowała tę parę uważnie. Pan był starcem o długiej poważnej brodzie, o czaszce szerokiej, łysej i żółtawej, zaznaczonej w pośrodku głęboką wklęsłością, nieregularną, niby śladem, który tam pozostawił gruby palec, w ciśnięty w miękką materyę. Pani, owinięta była perskim szalem, z pod ronda kapelusza wychylała się twarz zamyślona a w stroju jej, w fizyognomii, było coś z karykatury angielskiej blue stocking. Oczy starca, błękitne, miały wszakże jakąś żywość szczególniejszą; zdały się rozświecone jakimś z wewnątrz płomieniem, jak oczy człowieka, zostającego w ekstazie. Zresztą odwzajemnił ukłon Jerzego łagodnym niezmiernie uśmiechem.
Hipolita szukała w pamięci. Gdzie też ona mogła spotkać tę parę? Nie mogła stanowczo