Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cień lekkich gałązek, co się zwieszały nad nimi. Słyszał zgiełk bezustanny, który biegł ze świątyni wśród nieskończonej dnia jasności. Smutek padł mu znowu na serce, znużenie dzienne przygniotło ponownie. Oparł głowę o pień drzewa i zamknął oczy nie myśląc już o niczem.
Sen począł go już ogarniać, kiedy nagle wstrząsnęło nim silne drgnienie Hipolity.
— Jerzy!
Zbudziła się przelękła, pomięszana, nie poznając już gdzie jest; blask wielki olśnił ją i przysłaniała ręką oczy z jękiem.
— Mój Boże, jak mi okropnie!
Skarżyła się na mocny ból w skroniach.
— Gdzie my jesteśmy?... Oh, jakiż to sen okropny to wszystko!
— Nie powinienem był tu cię przywozić — mówił Jerzy zaniepokoiły — Jakże sobie to wyrzucam!
— Nie mam siły podnieść się. Pomóż mi.
Podniósł ją oburącz za ramiona. Chwiała się i, czując zawrót głowy, uchwyciła się rąk jego.
— Co tobie? Co cię boli? — zawołał głosem zmienionym, przejęty paniczną trwogą, pewien, że dostaje napadu dawnej swej choroby, tu w polu opustoszałem, zdala od wszelkiej pomocy. — Co ci jest? Co ci?
— Nie, nie, to nic — wyszeptała Hipolita, która nagle zrozumiała jego przestrach i pobladła mo-