Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uśmiechnęła się. Znowu cierpienie ją przetwarzało, użyczało nowej ponęty.
Dodał jeszcze:
— Jak to już dawno mnie nie pocałowaś!
Uścisnęli się.
— Teraz uśnij cokolwiek — prosił serdecznie.
Zdało mu się, że uczucie miłości odmłodniało w nim po tylu straszliwych i dziwnych widokach, co go przygnębiły. Poczynał oddzielać się wreszcie od tego ogółu wrażeń, odzyskiwać indywidualność własną, powracać do niejakiej równowagi, odtrącać wszelki związek inny po za związkiem z wybranką swej duszy. Umysł jego wyswabadzał się z niepojętą szybkością od wszystkich widm, wylęgłych podczas okresu mistycznych złudzeń ideału ascety; otrząsał z siebie to jarzmo „święte“, które próbował podstawić na miejsce bezwładnej swej woli, powodowany rozpaczą na myśl, że ona zbudzić się może. Doznawał obecnie dla „wiary“ tegoż samego wstrętu, który go ogarnął tam w kościele, wobec tego potwornego zwierza, co się czołgał w święconym pyle. I widział znowu tłuste i blade ręce księży, przyjmujących ofiary, bezustanny ruch wahadłowy czarnych postaci po za zamkniętą kratą prezbiteryum. Wszystko to było nieszlachetne jakieś, wszystko przeczyło obecności tego Pana, którego, ufał, że pozna w piorunnem objawieniu. Ale w każdym razie wielka próba została dokonaną. Doświadczył zetknięcia mate-